Szukaj na tym blogu

czwartek, 30 grudnia 2010

Za zdrowie Bratanków

Mam słabość do kuchni węgierskiej. Choć jest ona raczej ciężkostrawna, mało finezyjna (zwłaszcza w porównaniu do frencz kłizin), lubię ją za jej prostotę i wspaniały smak. To właśnie danie znad Cisy i Dunaju należy do żelaznego kanonu potraw, gotowanych w moim domu przynajmniej raz w miesiącu.
Po raz pierwszy usłyszałem o nim nie podczas własnej wędrówki, tylko podróży kulinarnej Roberta Makłowicza, który, sam mocno związany z krajem Bratanków, Węgry pokazywał i opisywał wiele razy w swoim programie telewizyjnym. Podczas jednej ze swych kulinarnych peregrynacji Makłowicz zawędrował m.in. do Kalocsy. Wokół tego miasteczka rozciągają się olbrzymi paprykowe pola. I właśnie to warzywo jest jednym z głównych składników mojej ulubionej potrawy. Ma ona w nazwie słowo pörkölt, nie jest zatem ani paprykarzem, ani tym bardziej gulaszem. Ma w swym składzie, oprócz papryki słodkiej i ostrej, ziemniaki, pomidory, cebulę, czosnek i kminek. Robi się je błyskawicznie i równie błyskawicznie pożera po zdjęciu z ognia. Zwykle zjadamy je do ostatniej kropli sosu, popijając do niego jakiegoś węgrzyna.
Ten pörkölt jest idealny zwłaszcza na jesienno-zimowe obiady. Jeśli wypije się do niego na przykład mocne wino z Villany czy dobrego(!) Bikavera z Egeru – to nawet największe mrozy nie będą nam groźne.

Pełny opis dania można znaleźć w książce Roberta Makłowicza "Smak Węgier".

A to dla leniwych:

Składniki:
1,5 kg ziemniaków
1 ostra papryka
1 słodka papryka
4 pomidory
100 g wędzonej słoniny (lub - dla wrażliwych - ze dwie łyżki oleju)
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka słodkiej papryki
0,5 łyżeczki kminku
sól, pieprz

Wykonanie
Słoninę pokroić, częściowo wytopić. Dodać pokrojoną w półplasterki cebulę, zeszklić ją. Patelnię zdjąć z ognia, wsypać paprykę w proszku, rozpuścić ją w tłuszczu. Postawić patelnię z powrotem na ogniu. Paprykę pozbawić pestek (choć ja wyrzucam pestki ze słodkiej, a zostawiam w ostrej, bo lubię mocno pikantne dania), pokroić, wrzucić na patelnię. Dodać lekko nacięte, pozbawione skórki pomidory. Dorzucić drobno posiekany czosnek. Ziemniaki (mniej więcej podobnej wielkości) obrać, pokroić w ćwiartki, dodać do garnka. Doprawić kminkiem, solą, podlać odrobiną wody.
Przykryć i dusić do miękkości ziemniaków.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Buntownik z wyboru



O Anselmim usłyszałem po raz pierwszy wiosną 2008 roku. Opowiedział mi o nim sprzedawca w sklepie z winami, kiedy dowiedział się, że w drodze do/z Ligurii zatrzymamy się w Soave. Zdaniem sprzedawcy ten producent jest jednym z niewielu z Veneto, którzy zasługują na większą uwagę. I miał rację.
Roberto Anselmi dziś uchodzi we Włoszech za jednego z czołowych producentów białych win. W 1975 roku porzucił uniwersytet i zaczął pracować w winnicy swego ojca. Już wówczas wyznawał zasadę "byle pod prąd, bo z prądem płyną śmieci". Od początku robił wszystko inaczej niż okoliczni winiarze. Sadził 7 tys. krzewów winnych na hektar, podczas gdy inni tylko 1200. Za to gdy ci zostawiali 15 kiści na krzewie, on zadowalał się jedynie trzema. Wybierał jakość, a nie ilość. Dlatego w roku 2000, sfrustrowany niską jakością win z regionu Soave, postanowił opuścić Soave DOC. Od tej pory jego wina noszą na etykiecie napis IGT Veneto.
Po dotarciu do miasteczka Soave najpierw udaliśmy się na małą przekąskę do burżujskiej enoteki znajdującej się tuż przy głównym parkingu. Tam do dania z wołowiny spróbowałem jedynego czerwonego wina od Anselmiego - Realda. Zrobione w 100 proc. z Cabernet Sauvignon, dobrze pasowało do dania. I ogromnie mi smakowało.
Jeśli jednak ktoś kiedyś będzie miał okazję być w Soave, to polecam inną enotekę, znajdującą się już w obrębie murów starego miasta. Nie dość, że jest tam taniej, to jeszcze pracuje tam niezwykle sympatyczny i kompetentny sprzedawca. Długo rozmawialiśmy z nim o winach, niektóre zdegustowaliśmy, a potem kupiliśmy kilka niezwykle interesujących butelek, w tym Capitel Foscarino 2006 właśnie od Anselmiego.
To wino dość długo trzymaliśmy na półce, dopiero niedawno wypiliśmy razem ze znajomymi. I jednogłośnie stwierdziliśmy, że to jedno z lepszych białych win, jakie ostatnio mieliśmy okazję wypić. Jego nazwa wywodzi się od wzgórza, na którym rośnie Garganega. Ten szczep stanowi 90 proc. składu Foscarino, a 10 - Chardonnay. Winogrona zbierane są najpierw we wrześniu, a potem dwukrotnie w październiku. Wino dojrzewa sześć miesięcy w stalowym tanku, a potem kolejne sześć w butelce. Można je przechowywać do 10 lat.
A jakie jest Foscarino? Ma lekko owocowy aromat (taki cytrusowy), w ustach wyczuwalna jest śliwka i brzoskwinia. Jest dobrze zbalansowane, ma długi finisz.
Żałuję, że nie kupiłem większej liczby butelek.

środa, 22 grudnia 2010

Serenissima


Wprawdzie o Wenecji napisałem już kilka słów, ale był to naprawdę krótki tekścik. Czas na coś dłuższego :)

Lekkomyślne zapuszczanie się w najwęższe w Europie uliczki może wywołać szok. Jednak niezapuszczenie się można traktować jako zbrodnię przeciwko wyobraźni. Tylko tutaj domy mają kominy w kształcie dzwonów, a na dachach rosną ogrody. Łatwo można zrozumieć, dlaczego akcja tylu kryminałów rozgrywa się w tym mieście. Mroczne mniejsze kanały i labiryntowe przejścia, gdzie czasem gubią się nawet wtajemniczeni, mogą bez trudu wywołać aurę niesamowitości. Odbicia w wodzie, lustra, maski i ukryte ogrody sugerują, że nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Andiamo!
Jednak zanim będziemy mogli zapuścić się w labirynt uliczek, najpierw trzeba przedrzeć się rzez Piazzale Roma, od którego większość przybyszów zaczyna przygodę z Wenecją. Tylko nieliczni, stacjonujący w miasteczkach wokół laguny, docierają do miasta od strony morza, bądź koleją. Piazzale Roma to plac gwarny i zatłoczony pojazdami. Tu przyjeżdżają po długim moście Ponte della Liberta autobusy komunikacji miejskiej z lotniska i pobliskiego Mestre, przy nim znajdują się wielopoziomowe parkingi, tu też trafiają zbłąkani zmotoryzowani turyści, krążąc potem bezradnie wokół przystanków i tłumów ludzi swobodnie przecinających plac w każdym możliwym kierunku.


Miejscowi najczęściej kierują się w stronę pobliskiego Ponte degli Scali, jednego z trzech mostów przerzuconych przez główną arterię miasta - Canale Grande. Przeprawę wybudowano dopiero trzy lata temu, do tego czasu, aby dostać się do dzielnicy Cannaregio czy żydowskiej (zwanej w średniowieczu ghetto), trzeba było drałować spory kawał drogi do słynnego mostu Rialto. Albo wsiąść do tramwaju wodnego, vaporetto, mającego swój przystanek właśnie w pobliżu placu. Z tego transportu korzystają równie często miejscowi co turyści. Wbrew powszechnej opinii, wenecjanie rzadko kiedy zamawiają gondole – przejażdżki nimi są po prostu drogie.
Vaporetto można nie tylko przeprawić się na drugą stronę Canale Grande, ale – przede wszystkim – opłynąć niemal całe miasto. Jedna z najpopularniejszych linii, o numerze 1, pokonuje trasę od Piazzale Roma aż do Lido, płynąc przez całą długość czterokilometrowego Canale Grande (z przystankiem w pobliżu placu św. Marka).
Ponieważ tramwaj sunie leniwie, można spokojnie podziwiać przepiękne palazzi ulokowane przy Wielkim Kanale. Jest tu ich w sumie około 200, w tym takie perełki jak mój ulubiony Ca’d’Oro, Ca’Grande, przynoszący pecha właścicielom Ca’Dario czy Palazzo Venier w którym mieści się galeria Peggy Guggenheim.

Most Biustów
Jedną z największych atrakcji leżących przy tej trasie jest most Rialto, doskonały punkt widokowy, zwłaszcza na przepływające Canale Grande gondole i barki. Jedyne przęsło tego mostu zajmują sklepy z obuwiem, jedwabiem, biżuterią oraz maskami. Maski widać zresztą wszędzie: od masowej tandety na ulicznych kramach po arcydzieła oferowane w pracowniach i galeriach. Można tu znaleźć tradycyjne maski karnawałowe (maschera nobile czy volto) ze skóry lub papier-maché, jak i porcelanowe.
Rialto dało nazwę nie tylko przeprawie ale i całej dzielnicy, która była niegdyś królestwem kurtyzan. W XVI-wiecznej republice żyło wielu homoseksualistów, dlatego władze nakazały mieszkającym tam paniom lekkich obyczajów, by siedziały w oknach z odsłoniętymi piersiami i w ten sposób prowokowały młodzieńców do myślenia o kobietach. Co ciekawe, most znajdujący się nieopodal to Ponte della Tette, czyli Most Biustów.

W stronę San Marco
Płynąc dalej coraz szerszym Canal Grande dotrzemy wkrótce do ostatniego mostu spinającego obie części miasta – drewnianego Ponte dell’Accadamia. Nazwę zapożyczył on od pobliskiego muzeum Gallerie dell'Accademia z bogatą kolekcją obrazów pochodzących głównie z weneckich świątyń. Stąd już tylko kilka przystanków dzieli nas od placu św. Marka. Przez to miejsce każdego roku przetacza się blisko dwadzieścia milionów turystów, tłumnie jest tu zwłaszcza latem oraz… zimą. W grudniu i styczniu ludzie przybywają tu aby oglądać plac zalany przez acqua alta – wysoką wodę.


Piazza San Marco był sercem Republiki Weneckiej od chwili gdy pierwsi osadnicy przenieśli swoje urzędy z wyspy Torcello. Ogólny wizerunek placu utrwalił się po zbudowaniu na początku IX wieku bazyliki św. Marka i nieco później – Palazzo Ducale, czyli Pałacu Dożów. Dziś wzorowana na bizantyjskich kościołach Konstantynopola świątynia jest główną atrakcją tego miejsca. Jej wnętrze wprost kipi od bogactw, często zrabowanych przez wenecjan podczas licznych wojen. Większość drogocennych eksponatów przeniesiono do pomieszczenia zwanego Skarbcem (aby je zobaczyć, trzeba kupić dodatkowy bilet), można za to do woli podziwiać ołtarz Pala d’Oro. Jego fragmenty zostały ujęte w złocone ramy wysadzane szmaragdami i rubinami, szafirami. To arcydzieło wykonali w X wieku złotnicy bizantyjscy, później zostało wzbogacone przez artystów z Wenecji i Sieny. Całość uzupełniają elementy zrabowane z kościoła w Konstantynopolu.
Palazzo Ducale rywalizuje z bazyliką o palmę pierwszeństwa wśród zabytków Wenecji. Był siedzibą weneckiego rządu od IX wieku do upadku Republiki w 1797 roku. Możemy tam podziwiać, oprócz przepięknie zdobionych komnat, prace mistrzów włoskiego renesansu. Turystów przyciąga największy obraz świata – „Raj” Tintoretta (22 metry na 7). Są też pomieszczenia związane z bardziej mroczną historią, czyli więzienie. W jednej z cel przebywał słynny Giacomo Casanova.

Na lagunę
Piazza San Marco jest idealnym punktem wypadowym do innych wysepek, których na lagunie jest 118. Najsłynniejsze z nich to Murano i Burano. Murano jest słynnym ośrodkiem wyrobu szkła artystycznego. Dotrzeć tam można vaporetto, a podróż zajmuje niespełna dziesięć minut. Po drodze mija się cmentarz na wyspie San Michele (leżą tu nie tylko wenecjanie, ale i ci, którym to miasto było bardzo bliskie sercu – Ezra Pound, Igor Strawiński, Josif Brodski). Zwiedzanie Murano można rozpocząć od wytwórni i muzeum, prezentującego wyroby i narzędzia średniowiecznych mistrzów (szklarze weneccy założyli tu swój cech już w XIII wieku). Potem można zobaczyć piękną posadzkę w romańsko-bizantyjskiej bazylice Santi Maria e Donato, ołtarz autorstwa Belliniego w kościele San Pietro Martire, a na koniec dawny żeński klasztor, który odwiedzał często… Casanova.


Ponieważ nie samo szkło zdobi stół, czemu nie kupić obrusa na wysepce Burano? Spacerując tu po głównej ulicy Via Galuppi, można podziwiać różnokolorowe chatki rybaków. Ponoć naprawiając sieci, kobiety doszły do takiej wprawy, że z powodzeniem mogły się zająć wytwarzaniem delikatnych koronek. Po wizycie w muzeum i szkole koronczarstwa Scuola dei Merletti, do której zaciągnęła mnie żona, mogłem łatwiej odróżnić produkty z Chin od tych kunsztownych z Burano. Wskazówką może być też cena. Oryginalne koronki osiągają niekiedy ceny wprost astronomiczne: niewielka serwetka kosztuje do 2 tys. euro. Obrus na stół kosztuje odpowiednio więcej, ale też jego wykonanie może zająć dziesięciu kobietom nawet trzy lata.
Tuż przy Burano leży inna wyspa – Torcello. To tutaj mieszkańcy nadmorskich miasteczek, nękani przez barbarzyńskich Gotów i Hunów, znaleźli najpierw schronienie. Torcello została skolonizowana w połowie VII wieku i pozostawała najważniejszym ośrodkiem rejonu Laguny Weneckiej aż do 814 roku, kiedy to jej ludność przeniosła się w okolice Rialto. Dziś jest miejscem nieco sennym i cichym, nie odwiedzanym przez turystów.
Ci wolą skupiać się na przewodnikowym mainstreamie. Może i słusznie, bo – jeśli wierzyć naukowcom – już niedługo nie będzie można cieszyć się tutejszymi zabytkami.

Tonące miasto
Śmierć Wenecji przepowiadano i ogłaszano od ponad dwustu lat, kiedy to Napoleon w 1797 roku rzucił potężną niegdyś Republikę Wenecką na kolana. W szczytowy okresie Wenecja należała do największych potęg morskich świata. Jej wpływy sięgały od Alp po Konstantynopol, a jej bogactwa były niezrównane. Lecz gdy nastał wiek XVIII, Wenecja oddała się hedonizmowi i rozpuście. Nie potrafiła już walczyć z ambitnym Francuzem, za to dała radę go rozdrażnić. „Będę drugim Attylą dla Wenecji!” – miał krzyknąć Napoleon, po czym wysłał swoich żołnierzy, w tym Polaków, do „najpiękniejszego salonu Europy”, jak określił plac św. Marka. Pokonana republika musiała zapłacić haracz, zarówno pieniężny, jak i w dziełach sztuki. I tak muzeum w Luwrze wzbogaciło się o ponad 20 obrazów, nad Sekwanę trafiły dzieła Rafaela, Leonarda da Vinci. Nawet słynne rumaki weneckie, stojące na fasadzie bazyliki św. Marka, zostały zdjęte i przetransportowane do Paryża. Miasto odzyskało je po osiemnastu latach. Dziś można je podziwiać w Muzeum Marciano, znajdującym się w bazylice, zaś ich kopie – na fasadzie świątyni.
Choć z historycznej zawieruchy miasto wyszło w miarę nietknięte, dziś musi zmagać się z poważniejszymi wyzwaniami. Okazuje się, że w przeciwieństwie do Rzymu nie jest wiecznym miastem i za kilkadziesiąt lat może podzielić los mitycznej Atlantydy. Wenecja osuwa się w wody laguny z szybkością kilku milimetrów rocznie. Od początku XX wieku poziom miasta obniżył się o 22 centymetry. Kruszą się i wyludniają stare mury, odpadają tynki, nadżerane ściekami centrum przemysłowego Marghera, które leży w sąsiedztwie. Od lat podejmowane są wysiłki, by ten proces zahamować. Ostatnio naukowcy wpadli na pomysł, aby wstrzyknąć głęboko w ziemię pod laguną zastrzyki z morskiej wody, co pozwoliłyby w ciągu dziesięciu lat podnieść Wenecję o 30 centymetrów, a więc przywrócić poziom z ubiegłego wieku.
Czy to się powiedzie? Miejmy nadzieję, bo inaczej wszystkich tych cudowności, z których słynie miasto na wodzie, trzeba będzie szukać na dnie morza.

piątek, 15 października 2010

Dzieje Vitis vinifera



Ostatnio po raz kolejny sięgnąłem po doskonałą książkę Maguelonne Toussaint-Samat zatytułowaną „Historia naturalna i moralna jedzenie”.

Przyznam, że to jedna z moich ulubionych lektur: napisana lekkim językiem, w bardzo ciekawy sposób opowiada dzieje najpopularniejszych pokarmów i napojów. W tym, oczywiście, wina.
Co takiego ciekawego o Vitis vinifera można przeczytać u pani T-S? Na przykład to, że za miejsce urodzenie winorośli uznaje się zwykle południowy Kaukaz, tereny położone między Turcją, Armenią i Iranem. (Według innego źródła, pierwsze ślady dotyczące uprawy winorośli odkryto w irańskich górach Zagros, i liczą one około 10500 lat! Swoją drogą ciekawe, jak tamto wino mogło smakować, pewnie było zwykłym sfermentowanym sokiem z winogron)
Wraz z rozwojem rolnictwa, uprawa winnic rozszerzyły się przez Azję Mniejszą na Egipt. Na Kretę winorośl i wino dotarły właśnie z kraju faraonów, a stamtąd dalej na północ, do Grecji. Z Attyki z kolei winnice zawędrowały na Sycylię, południe Italii, do Libii, na wybrzeże prowansalskie i dalej do Hiszpanii. Potem Rzymianie zakładali winnice na podbitych przez nich terenach (ponoć pierwsze winnice na terenie obecnej Słowacji były założone właśnie przez legionistów, fiu, fiu). Czynili to tam, gdzie to tylko było możliwe. Dzięki temu w wielu krajach Europy Zachodniej i Środkowej uprawiano winorośl także po upadku cesarstwa. Jak podaje pani T-S, w XII wieku winnice sięgały aż do 55 stopnia szerokości geograficznej północnej. Ba, w XVIII wieku krzewy winne pojawiły się nawet w Norwegii! Jednak w następnych latach powierzchnia winnic – nierentownych przy rozwiniętej wymianie handlowej – zaczęły się kurczyć.
Na szczęście dziś krzewy winne ponownie wędrują na północ. Od lat 80. ubiegłego wieku coraz chętniej są uprawiane także i w Polsce. A nasi winiarze, którym chęci nie brakuje, potrafią niekiedy zrobić naprawdę przyzwoite wino.

sobota, 3 lipca 2010

Duma bez uprzedzenia

La Rambla


Katalończycy na każdym kroku podkreślają swą odrębność od reszty kraju. Inna też niż pozostałe miasta Hiszpanii jest stolica prowincji

Stare Miasto Barcelony, założonej według legendy przez Hamilkara Barkasa, ojca Hannibala, jest jedną z najpiękniejszych starówek w Europie. Nad Barri Gotic, czyli Dzielnicą Łacińską, dumnie góruje przepiękna katedra, budowana przez sześćset lat. Jej bliskim sąsiadem jest dawny pałac królewski, w którym władca Hiszpanii przyjął Kolumba po jego tryumfalnym powrocie z Ameryki. Jednak to nie te wspaniałe budowle ani bogate XIV-wieczne kamienice przy pobliskiej ulicy La Riberia, lecz tętniąca życiem La Rambla działa najbardziej na wyobraźnię turystów. Przecinająca starówkę arteria jest prawdziwym kręgosłupem najstarszej części miasta. W weekendy dziesiątki tysięcy kibiców fetuje tu zwycięstwa swojego ukochanego klubu piłkarskiego FC Barcelona. Za to w dni powszednie na Rambli można wypić kawę, dowiedzieć się z kart tarota, co nas czeka w przyszłości, obejrzeć występy ulicznych mimów, kupić papugę albo biżuterię wprost z ulicznego straganu. Frederico Garcia Lorca wyznał kiedyś, że Rambla jest jego zdaniem jedyną ulicą na świecie, która mogłaby się ciągnąć bez końca.

Barcelońskie przeboje
*kolekcja dzieł z błękitnego i różowego okresu Pabla Picassa w muzeum jego imienia (Carter Montcada 15-23)
*20 zbiorników tematycznych i oceanarium z podwodnym, 80-metrowym tunelem w L’Aquárium de Barcelona (Moll d’Espanya del Port Vell)
*Segrada Familia – nieukończone opus magnum architekta Antonia Gaudiego (Provença, 450)
*Museum del Futbol (Aristides Maillol, 12-18)
*labirynt z krzewów w neoklasycystycznym parku Laberint d’Horta (w pobliżu Passeig de la Vall d’Hebrón)
*zakupy na znajdującym się przy pasażu La Rambla rynku La Boqueria, pełnym różnych lokalnych przysmaków
*perły średniowiecznej architektury w okolicy Plaça de Catalunya
*Park Gaudíego - leżący na wzgórzu El Carmel Parc Güell to jeden z najpiękniejszych parków Barcelony, został zaprojektowany przez Antonia Gaudíego i zbudowany w latach 1900-1914. Pierwotnie na tym terenie, obejmującym 20 h, miało powstać miasto-ogród, specyficzna dzielnica złożona z 60 mieszkalnych działek, jednak projekt nie wypalił. Teraz pomiędzy licznymi ogrodami parku można podziwiać przypominające jaskinie pawilony, przepiękne mozaiki wykonane przez ucznia mistrza, Josepa Marię Jugola, fantastyczne rzeźby i najdłuższą ławkę świata. Mierzy ona dokładnie 152 metry. U podnóża El Carmel znajduje się dom zaprojektowany przez Francesca Berenguera, w którym można oglądać pamiątki związane z Gaudím.
*tradycyjna katalońska przekąska pa amb tomaquet, czyli kromka chleba nacierana czosnkiem, polana sokiem pomidorowym oraz oliwą z oliwek i podawana z owocami morza lub pieczoną papryka

A co z winami? Moim zdaniem warto zwrócić uwagę na specjalność Katalończyków, czyli Cavę - ich wina musujące produkowane tradycyjną metodą. Są po prostu rewelacyjne!

czwartek, 1 lipca 2010

Miasto ulotne


Mieszkańcy mówią o niej „najjaśniejsza”, goście – „nierzeczywista”. I wcale nie dlatego, że za sto lat być może podziwiać ją będą mogli tylko nurkowie.
O jakim mieście mowa? O Wenecji. Serenissima od lat była stałym punktem naszych włoskich wypraw. Jednak w tym roku prawdopodobnie nie odwiedzimy ani jej, ani innych miast Italii. Więc dla odświeżenia własnych wspomnień poświęcę jej jedną blognotkę.
Osoba, która po raz pierwszy zawita do Wenecji na początek powinien zobaczyć Plac św. Marka, Pałać Dożów albo cokolwiek z zabytkowego mainstreamu. Lekkomyślne zapuszczanie się w najwęższe w Europie uliczki może wywołać szok. Jednak niezapuszczanie się można traktować jako zbrodnię przeciwko wyobraźni. Tylko tutaj domy mają kominy w kształcie dzwonów, a na dachach rosną ogrody. 400 mostów łączy 118 wysp. Na każdej stoi kościół i jakiś gondolier. Kierujący gondolami mężczyźni znają wszystkie 160 kanałów jak własną kieszeń.
Wszystkie cytaty, które opiewają weneckie skarby, zapełniłyby kilka opasłych tomów. W osobnym można by zamieścić indeks nazwisk autorów: Goethe, Byron, Mann, Muratow, Iwaszkiewicz… W przeciwieństwie do Rzymu nie jest chyba wiecznym miastem – nieustannie remontowane palazzi każdego roku zmagają się z wysoką wodą. Niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat Wenecja może podzielić los mitycznej Atlantydy, i wszystkich tych cudowności, z których słynie miasto na wodzie, trzeba będzie szukać na dnie laguny.
Oby tak się nie stało.

Weneckie przeboje
*Przejażdżka vaporetto po Canal Grande: np. od Piazzale Roma do Placu Św. Marka (po drodze mija się słynny most Rialto)
*Zwiedzenie Katedry św. Marka i Pałacu Dożów
*Danie rybne lub z owocami morza w trattorii leżącej najlepiej gdzieś na uboczu
*Wizyta w Galleria dell’Accademia ze zbiorem malarstwa mistrzów weneckich
*Wjechanie na wieżę bazyliki San Georgio Maggiore, z której roztacza się chyba najpiękniejsza panorama Wenecji (widać m.in. Plac św. Marka).

poniedziałek, 22 lutego 2010

Powrót do Egeru

Postanowiłem napisać kilka słów o tym mieście. Dlaczego? Bo to naprawdę byczy gród :) A do tego idealny na weekendowy wypad.

Eger zresztą spodobał się nie tylko mnie. Już kilkaset lat temu wpadł w oko tureckiemu sułtanowi, który uparł się, aby je włączyć do swego imperium. I po jego zdobyciu w 1596 roku nie tylko je odbudował, ale i upiększył.



Władcy imperium otomańskiego od dawna ostrzyli sobie zęby na Eger. Pierwsza próba zdobycia miasta w 1552 roku zakończyła się klęską. Licząca niewiele ponad dwa tysiące osób załoga zamku przez czterdzieści dni odpierała ataki osiemdziesięciotysięcznej armii tureckiej, doprowadzając do wściekłości baszę. Turcy szeptali między sobą, że szaleńcza odwaga obrońców bierze się z tajemniczego czerwonego napoju, podawanego im przez dowódcę Istvána Dobó. Naprawdę Madziarzy pili tylko miejscowe wino. Według legendy później sami janczarzy zasmakowali w tym trunku. Jako muzułmanie, niemogący pić alkoholu, tłumaczyli się swoim oficerom, że czerwone plamy, które mają na koszulach, wzięły się od byczej krwi. Stąd też to wino do dziś znane jest pod nazwą „Egri Bikaver”.
Byczą krew cenili też nasi przodkowie. Słynne zawołanie polskiej szlachty głosiło: „nie ma wina nad węgrzyna”. Sami Węgrzy skarżyli się, że polscy magnaci przez podstawionych ludzi wykupują u nich całe roczniki, a wszystko po to, by uniknąć kupowania fałszowanego wina w kraju.
Po zdobyciu Egeru w 1596 roku Turcy zawładnęli miastem na prawie sto lat. Na placach miasta zaczęły pojawiać się meczety ze strzelistymi minaretami. Do dziś zachowała się jedna z wież, z której muezin czterysta lat temu zwoływał wiernych na modlitwę. Na szczyt minaretu wiodą wąskie, spiralne schody.

Trzeba pokonać prawie sto stopni, ale widok na Stare Miasto z czterdziestometrowej budowli całkowicie rekompensuje trud. Piękniej barokowe kamienice i wieże kościołów wyglądają tylko z zamkowych murów.

Oprócz minaretu, który jest dziś jedyną pozostałością po muzułmańskich świątyniach, szczypty egzotyki dodają również miastu pięknie zdobione łaźnie tureckie. Madziarzy, choć niezbyt chętnie to przyznają, kulturę łaziebną przejęli właśnie od Turków – prawdziwych mistrzów w wykorzystaniu źródeł termalnych. Jednak to nie poddani sułtana jako pierwsi pluskali się w tutejszych wodach leczniczych. Historia kąpielisk sięga czasów Imperium Rzymskiego, gdy obszar ten na mapach cesarstwa figurował jako Pannonia. Legioniści leczyli w nich rany i rozgrzewali mięśnie. Gorące źródła znane były też w średniowieczu – to właśnie z tego okresu pochodzi nazwa sąsiedniego kurortu Miszkolc-Tapolca, zaczerpnięta od słowiańskiego wyrazu teplica, czyli gorące źródło. Dopiero jednak Turcy, urzędujący w Egerze do1686 roku, na poważnie zajęli się rozbudową kąpielisk. Na początku XVII wieku wznieśli termy Validy oraz paszy Arnauta. Te drugie funkcjonują do dziś.

A co poza łaźniami jest do zobaczenia w tym mieście? Można podziwiać barokowe kamienice i imponujący gmach Líceum z obserwatorium astronomicznym i biblioteką, gdzie przechowywane są m.in. listy Mozarta. Naprzeciw Líceum, w miejscu od IX wieku uważanym za święte, znajduje się katedra. Jest to druga pod względem wielkości świątynia na Węgrzech, wybudowana w latach 1831-37. W jej podziemiach mieści się okazała krypta, w której spoczywają egerscy biskupi. Uwagę turystów przykuwa też kościół Minorytów przy placu Dobó. Jest on uważany za najpiękniejszą węgierską
budowlę barokową.

Mimo tylu wspaniałych zabytków i ślicznej starówki, zarówno dla samych Węgrów, jak i gości największym bogactwem miasta i całego regionu są wina.

Egri Bikaver, Egri Muskotaly, wina oparte na szczepach kékfrankos, kadarka, cabernet sauvignon, olasz-rizling, leanyka, chardonney to tylko najsłynniejsze z dostępnych tu szlachetnych trunków. Po dotarciu do miasta miłośnicy win (głównie z Polski i Ukrainy )od razu biegną do Szépasszony-völgy, czyli Doliny Pięknej Pani, by napełnić po brzegi pięciolitrowe plastikowe baniaki. Mieści się tu bowiem największe i najpopularniejsze skupisko piwniczek wykutych w wulkanicznym tufie, który ponoć idealnie nadaje się do przechowywania wina – zapewnia doskonałą wentylację i stałą temperaturę około12 stopni Celsjusza. Tutaj też działa Egerskie Towarzystwo Rycerzy Turystyki Winnej, skupiające mieszkańców nie tylko Egeru, ale i ludzi z całego świata. Rycerzem może zostać każdy, kto posiada wystarczająco tęgą głowę. Nie tyle chodzi tu o odporność na alkohol, co dużą wiedzę na temat lokalnego wina. Delikwenta czeka bowiem niełatwy egzamin, który do tej pory zdało tylko pięćdziesiąt osób. Próbować jednak warto, bo w końcu, kto jak kto, ale Polacy na węgrzynie znać się powinni.



Zamiast wizyty w Dolinie Pięknej Pani (chyba że ktoś ma ochotę na dobry posiłek - znajduje się tu doskonała restauracja) lepiej jest jednak poszukać piwniczek konkretnych producentów. Takich jak Gal Tibor, Vincze Bela czy Thummerer. Wszyscy mają swoje sklepy w Egerze bądź w okolicznych miejscowościach. Można u nich popróbować naprawdę wyjątkowych win, dowiedzieć się czegoś o nich i oczywiście kupić. Znacznie taniej niż w Polsce.

czwartek, 28 stycznia 2010

A na deser...


Widok na Dobo ter z egerskiego zamku.

Superwęgrzyn


Styczeń już się kończy, a tu się nie pojawiła żadna blognotka. Pora nadrobić zaległości, tym bardziej, że jest o czym pisać. Na początek o winie, którego w ostatnim czasie sporo wypiłem. Zacznę od wspaniałego węgrzyna spod egejskiej wsi Noszvaj. Wokół tej miejscowości ma swoje winnice Thummerer, jeden z najgenialniejszych, moim skromnym zdaniem, producentów wina w tym kraju. Zresztą chyba nie tylko moim, w 1995 roku otrzymał tytuł Winiarza Roku.
Podczas weekendowego wyjazdy do Egeru w maju 2008 odwiedziliśmy jego piwniczkę. Tam, po degustacji kilku rodzajów wina, zdecydowaliśmy się na zakup dwóch butelek (chętnie byśmy kupili więcej, ale nie można było płacić kartą, a nie mieliśmy dużo gotówki). Wzięliśmy Egri Bikaver Reserve oraz – jak powiedział nam syn winiarza – ich najlepsze wino, robione na modłę bordoską – Egri Vili Papa Cuvée. Otworzyliśmy je dopiero niedawno. Śmiało mogę powiedzieć, że to jedno z lepszych win, które piłem. Ciemne, prawie bordowe, posiada niesamowicie mocny, tytoniowo-owocowy aromat z lekko wyczuwalną beczką. Ma wyczuwalne taniny. Idealnie pasowało do lekko pikantnego schabu po prowansalsku.
Wadą tego wina jest cena. W Polsce kosztuje ponad trzy razy drożej niż na Węgrzech (około 6700 forintów). Po zaopatrzenie warto zatem wybrać się do Egeru.